Piszę ten tekst późną nocą bo tylko wtedy łzy mogą płynąć niepohamowanie. Dzień urodzenia się Fasolaków zapamiętam na zawsze. Nie tylko jako najpiękniejszy dzień życia. Jest też dużo bolesnych wspomnień, których dotąd nie przepracowałam. Odłożyłam gdzieś do szufladki, ale własnie te wspomnienia wypłynęły…
W ubiegłym tygodniu głośnym echem odbił się tekst, napisany przez Joannę Pachlę „Już ja Wam opowiem, jak się w Polsce rodzi po ludzku” Ta szokująca, bulwersująca historia otworzyła moją Puszkę Pandory… Takich historii, ku hańbie współczesnej służby zdrowia, jest mnóstwo. Rodzące odzierane są z godności, a personel szpitalny często naraża życie kobiet i ich mających przyjść na świat dzieci. Dlaczego tak się dzieje?
Mój poród miał być najnormalniejszy z możliwych. Wymarzone, wyśnione i wyczekane dzieci po długiej walce z trudnościami z zajściem w ciążę. A jednak nie poszło ani książkowo ani jak w bajce…
Ostry dyżur – szok i horror
To był 6 dzień 31 tygodnia ciąży. W tym dniu miałam wizytę kontrolną u lekarza prowadzącego ciążę. Chłopcy dobrze się rozwijali. Ja wyniki miałam niezłe. Trochę napinał mi się brzuch oraz miałam koszmarnie opuchnięte łydki i stopy. Lekarz zapowiedział mi na tej wizycie, że jeśli opuchlizna nie zjedzie to skieruje mnie do szpitala. Poinstruował też, że gdyby się cokolwiek działo to mam nie czekać na wizytę u niego, tylko jechać na ostry dyżur położniczy. Wykrakał?
Po powrocie do domu zaczęłam krwawić. Szybkie pakowanie i decyzja, który szpital. Wybrałam Szpital WUM przy Placu Starynkiewicza w Warszawie bo wiele czytałam o jego stopniu referencyjności, wykwalifikowanym personelu i oddziale neonatologicznym.
Na ostrym dyżurze przyjęto mnie całkiem szybko. Byłą dyżurująca, młoda pani doktor i potwornie śmierdząca potem pielęgniarka. Rozmawiały między sobą. Ja byłam powietrzem, krwawiącym przypadkiem. Kilka razy słyszałam słowa, że „na patologii nie ma miejsc” oraz że „nie możemy jej odesłać krwawiącej”. Polecono mi się rozebrać i usiąść na fotel. Krwotok nie ustawał. A ja stałam obok fotela zagubiona, ze ściśniętymi nogami. Powoli, stopniowo jakby ktoś odzierał mnie z godności. Polecono mi przejść do gabinetu obok, na fotel do USG. Bez bielizny. Bez pomocy. Ze strużkami krwi na łydkach…
Podczas badania USG padały ze strony pani doktor okrzyki „masakra”, „wątróbka” a ja czułam, że jeszcze chwila i zemdleję. Nosz kurwa! Kto tak mówi przy przerażonej ciężarnej?! W kupie trzymałam się tylko dla chłopców!
Twoje ciało, Twoje dzieci – nie Twoja sprawa
Pierwszy dzień na patologii ciąży był spokojny. Nudny i senny wręcz. 3x dziennie KTG. Żadnych skurczy. Krwotok ustał. Nazajutrz miałam mieć kontrolę i planowałam poprosić o wypis, żeby nie leżeć przez weekend w szpitalu. Leżeć mogłam w domu przecież. Niestety wszystko potoczyło się inaczej…
Około 4-5 rano obudził mnie kolejny krwotok. Tym razem silniejszy. Szybko na porodówkę. KTG. Kroplówka. Prawie się nie ruszałam bo gdy się ruszyłam to krwawiłam. Docierał do mnie strzępki rozmów lekarzy. Nikt mi nie powiedział co się dzieje, co planują. Gdy tylko przyszła zmiana poranna, wychwyciłam że wstrzymują wszystkie planowane cesarki i biorą mnie na salę operacyjną. Zawołałam, że siusiu i w tym samym momencie podpięto mi cewnik. 15 minut później rodził się już Wiercisław. 5 minut po nim na świecie był Żółwik.
Dlaczego, do cholery, nikt nie mógł mi powiedzieć, tak po ludzku „Plan jest taki, nie mamy czasu, robimy cesarkę, czy chce Pani po kogoś zadzwonić?”. Mimo, że minęły już ponad 3 lata, łzy na samo wspomnienie płyną niepohamowane…
Wiem, tu chodziło o życie moje i dzieci. Ale był moment, żeby chociaż zadzwonić i wezwać M, a dalej już działać według planu lekarzy. Wystarczyła dobra wola i słowo do mnie, nie tylko między sobą…
Urodziłam o 8:25 i 8:30. Cesarka w znieczuleniu ogólnym. Ale ani tego, ani kolejnego, ani jeszcze następnego dnia nie dane mi było poznać moich dzieci…
„Ja mogę Panią wypisać…
na Pani odpowiedzialność” – tak mi powiedział lekarz, który w weekend pełnił dyżur na oddziale. Po kilka razy dziennie snułam się do niego z lekko poprawiającymi się wynikami krwi i pytałam, kiedy mnie wypisze. Po co chciałam wyjść? Żeby poznać moje dzieci, które w 4 godziny po porodzie przewieziono do innego szpitala. Chciałam wreszcie poznać moich synków. Lekarz sugerował, że mogę wyjść w każdej chwili, ale tylko jeśli się wypiszę na swoją odpowiedzialność. Nie chciał mieć problemów. A ja wiedziałam, że jestem wycieńczona, ale pobyt na oddziale tego nie zmieniał. Ani leżenie tam ani…
Dieta do walki z anemią
W dniu porodu dostałam na wieczór kleik. Pozwolono mi też jeść sucharki i bułkę (o ile ktoś mi przywiezie bo szpital nie miał na stanie). Okej. Stosowałam się grzecznie do zaleceń. Na drugi dzień miałam już dostać lekki obiad. Miałam, ale leżałam sama, w ostatniej sali i kucharki zapomniały przyjechać do mnie z obiadem. Cholera! Wiesz, co powiedziały, gdy się upomniałam o swój obiad? Że w ramach rekompensaty dostanę podwójną porcję chleba na kolację!!! Polska to chyba jedyny kraj, gdzie anemię leczy się chlebem!!! Dobrze, że na miejscu miałam bliskich, którzy po prostu przyjechali do mnie z jedzeniem.
Podstawą diety na oddziale położniczym był chleb: 3 kromki na śniadanie i 3 kromki na kolację, do tego skrawek sałaty (a ponoć ma sporo żelaza), kawałeczek masła (dla zabicia nudy losowałam, która kromka chleba pozostanie nieposmarowana) i plaster czegoś mielonkopodobnego. Mieli pyszną bawarkę, ale przysługiwała tylko w weekend. Obiad otrzymałam tylko raz i rzuciłam się na niego jak wygłodniały pies…
I tak Pani bliźniąt piersią nie wykarmi…
To słyszałam od tych starszych pielęgniarek na oddziale neonatologicznym. Chłopcy rozwijali się całkiem dobrze. Ja ściągałam dla nich mleko i tylko mój pokarm dostawali na oddziale. Przyjeżdżałam też wieczorami by zostawić pokarm na karmienia nocne. Mleka nie brakowało. Nawet musiałam zacząć mrozić nadwyżki. Ale nie otrzymałam za grosz wsparcia! Ani w tym szpitalu, gdzie rodziłam, nikt mi nie powiedział, nie pomógł w rozkręceniu laktacji. Ani nie pomagano mi i nie motywowano do przystawiania chłopców do piersi w Szpitalu św. Zofii, gdzie leżeli na neonatologii.
Całą, 31-miesięczną, drogę karmienia się piersią i mlekiem Mamy, zbudowaliśmy sobie z chłopcami już po wyjściu ze szpitala do domu.
Jest mnóstwo wspaniałych kobiet, karmiących bliźnięta, a nawet trojaczki piersią. Dlaczego personel oddziału, zamiast mnie dopingować, motywować to powtarzał „I tak Pani bliźniąt piersią nie wykarmi, tylko karmienie mieszane”.
Wisienka na torcie – przyczyna
Jest jeszcze jedno: do dziś nie wiem co było przyczyną przedwczesnego porodu. Wiem, że chłopcy się mieli bardzo dobrze. Wiem, że cesarkę wykonano dla ratowania mojego życia bo nie umieli opanować krwotoków. I na tym moja wiedza się kończy. Jeden lekarz obwiniał mojego prowadzącego, że źle mnie zbadał na tamtej wizycie. Inny powiedział, że nie czytał mojej historii z patologii, a przejął mnie dopiero po cesarce. Jeszcze inny tylko pełnił dyżur w weekend…
Opisując swoją historię nie chcę nikogo ani zniesmaczyć, ani zniechęcić, ani wywołać lęku do porodu. Chcę pokazać, że mimo całego gadania o standardach opieki okołoporodowej, nasze prawa, prawa kobiet są deptane. Chcę pokazać, że hasło „rodzić po ludzku” to często tylko pusty frazes. I chyba tylko głośny sprzeciw, nie zamiatanie takich spraw pod dywan, może przyczynić się do zmiany.
Jak wspominasz swój poród? Czy drugi różnił się od pierwszego? Czy spotkało Cię coś, o czym należałoby powiedzieć głośno i dobitnie?
12 lipca 2017
|Komentarze: 43